czwartek, 10 lipca 2014

Nirvana

Nirvana

Marcelina Lewandowska




"free yourself and go with razor sharp emotionseven the twisted flow is the proof that you’re alive"


(Tooru Nishimura)

Odrzućcie życie, które sprawia ból. Przetnijcie bezsensowny ciąg zapętlającego się zła. Wszystko, czego dotąd doświadczyliście, każdy oddech, myśl i zranienie nie mają żadnego znaczenia. Wasz płacz, bluźnierstwa i złorzeczenia odbiją się tylko od głuchej ciszy. To, co wydało was na ten świat, pała do was obezwładniającą nienawiścią. Świat, który przyjął was w ramiona, czeka tylko, aby was udusić, skręcić kark i połamać. Krew waszych matek została zatruta, spali was jak jad. Jesteście tylko pyłem unoszonym przez wiatr. Nie krzyczcie, nie walczcie, pęta na waszych szyjach każdego dnia zaciskają się coraz mocniej. Wasze karki zegną się jak trzcina przed obliczem nieuchronności. Oddech rozsadzi wam płuca jak zbyt wysokie ciśnienie. Życie, które wykrzywia życie przez samą swoją naturę, nie jest warte życia. Padnijcie na twarze i zgryźcie gorycz istnienia. Tacy młodzi, tacy bezsilni, was także zmiażdży ciężki obrót sansary. Nie istnieje hardość, której nie dałoby się złamać.
Tylko śmierć przynosi ukojenie.

~*~

Chcę żyć, nawet jeśli to sprawia ból.
Chcę żyć, nawet jeśli to nie ma znaczenia.
Chcę żyć, nawet jeśli moich próśb i złorzeczeń nikt nie wysłucha.
Chcę żyć, nawet jeśli nienawidzę świata, który przyjął mnie w ramiona.
Chcę żyć, nawet jeśli nienawidzę ludzi, którzy ze mnie kpią.
Chcę żyć, nawet jeśli nienawidzę samego siebie.
Chcę żyć, nawet jeśli pragnę umierać.
Chcę żyć.
Nikt nie odbierze mi mojego życia.
Jest tylko moje. To wszystko, co mam.
Będę żył wiecznie i
nigdy...
Nie umrę.


~*~



- Ma pan wyjątkowo pięknego syna.
- To nie mój syn.To zwykła znajda. Od dnia, kiedy przyjąłem go pod swój dach, marzę tylko o tym, żeby zdechł. Nienawidzę go. Tak bardzo...
Przestał padać deszcz.Zza chmur wyjrzał pojedynczy promień słońca, zupełnie jak nadzieja na nowe, lepsze życie, nowe życie bez K. Na krótki moment oświetlił budynek szkoły wojskowej i rosnące po obu stronach alejki klony momiji. Nagle zgasł. I znów zapadła ciemność, gorąca i lepka jak krew.
- Tak bardzo...
Powietrze rozdarł ogłuszający wrzask. Krzyk zarzynanego zwierzęcia. Zapach rzeźni uderzył go w nozdrza. To był cierpki, metaliczny zapach, przesycony temperaturą ciała, wyrwany gdzieś z głębi trzewi razem z wątrobą i płucami. Piękna, czarnowłosa bestia ciągnięta przez kilku oficerów. Szamocze się i zawodzi. Wciąż walczy o życie. Taka dzika, nieposkromiona, pełna życia.
- Tak bardzo...
K wyrwał się z uścisku.Rzucając się do rozpaczliwej ucieczki, prawie się potknął. Odtrącił czarne ręce w skórzanych rękawiczkach, które chciały go złapać i zabić. Ślizgał się na mokrej od deszczu powierzchni alejki. Biegł jak wiatr, zostawiając za sobą migotliwy czarny cień, tańczący na wietrze taniec rozpaczy. Przemknął między pozbawionymi liści kikutami klonów i wdrapał się na murowane ogrodzenie. Wolność, która się przed nim rozciągnęła, była pełna błota i łez, pokaleczyła mu dłonie drutem kolczastym.
- Zabiję go! Tymi rękoma... Rozerwę na strzępy.
Pan T. rzucił się w pogoń za synem. Może jemu szybkości dodawał lęk przed śmiercią, ale T. miał po swojej stronie nienawiść. Jej czarno-czerwone skrzydła otoczyły go. Widział przed sobą smukłe plecy w czarnej, europejskiej marynarce, za sobą słyszał ciężkie kroki oficerów. Znów zaczął padać deszcz. Ktoś przeklął, ktoś inny upadł. T. wyciągnął przed siebie rękę, czubkami palców dotknął czarnego aksamitu. Stracił grunt pod nogami i wciąż trzymając K, sturlał się do błotnistego rowu. Nienawiść mocniej zacisnęła szpony na jego ramionach.
Nagle miał pod sobą smukłe ciało. K otworzył jedno, czerwone oko i obrzucił go pełnym nieskrywanej pogardy spojrzeniem. Kącik jego ust drgnął i wykrzywił się w lekkim uśmiechu. T. uderzył go w twarz. Chłopak plunął na niego krwią z rozciętej wargi i zrzucił go z siebie. 
- Mylisz się, jeśli sądzisz, że zdechnę tu jak pies. To ty zdechniesz, zdechniesz w błocie jak zwykły kundel, twoja śmierć będzie zapowiedzią mojego nowego życia. Ofiarą, która przyniesie mi pomyślność. 
Smukłe palce K zacisnęły się na jego szyi.Jego piękna twarz przypominała teraz maskę. Wbijał w niego kocie spojrzenie swoich czerwonawych oczu. T. poczuł lęk, miał wrażenie, że te oczy zaraz pękną i ścieknie z nich krew. Wielkie, czerwone krople, które rozbiją mu się na czole i policzkach, a potem zmieszają z błotem i urodzą nieczystego potwora. Pod powiekami wybuchły mu jaskrawe iskry, wszystkie były czarne i pachniały kadzidłem. Przypomniał sobie krew na rękach K i przebiegł go dreszcz. 
Dwóch oficerów ześlizgnęło się za nimi po mokrej trawie w ostatnim momencie. Złapali K za włosy jak kobietę i odciągnęli na bezpieczną odległość. Nie bronił się, zastygł w sobie, mrużył oczy i słuchał bicia własnego serca. Gniew zastąpił lęk. T. rzucił się na syna i zaczął go okładać na oślep.
- Nienawidzę cię. Marzę o tym, żebyś zdechł. Każdego dnia, bez przerwy myślę tylko o tym. Nawet teraz przynosisz hańbę nazwisku, które nie jest twoje. Wybiję ci z głowy tę bezsensowną dumę, wypadnie z ciebie razem ze wszystkimi zębami, wszystkimi po kolei. Zabiję cię. W końcu zrobisz to, co zechcę i umrzesz.
Trzymał K za kark i wciskał mu twarz w błoto. Coraz głębiej i głębiej, chciał, żeby wypełniło mu gardło i płuca, żeby poczuł jego smak. Chłopak wił się przez chwilę jak przebijana szpilką larwa jedwabnika o niedorozwiniętych nerwach, ale w końcu znieruchomiał. Jego palce zaciskały się tylko w wyrazie bezsilności. Nawet jeśli chciał, nie mógłby już utkać sobie nowego życia, nigdy nie będzie motylem.
- Twoja śmierć zmaże hańbę, jaka ciąży na nazwisku moich przodków z twojego powodu, rozumiesz? Musisz umrzeć, K. Jesteś pchłą, która zbyt długo piła ze mnie krew. Uratowałem ci życie i je odbiorę. Ale nie tak. Nie w taki sposób. Żeby hańba zniknęła, musisz przelać swoją krew w godnej sprawie. 
T. poluzował uścisk. Puścił chłopaka, wstał z błota i otarł dłonie jedwabną chusteczką z wyhaftowanymi inicjałami. K leżał nieruchomo, dopóki ktoś nie podniósł go z ziemi. Kolana się pod nim uginały, nie mógł ustać na nogach, zlepione w strąki włosy zasłaniały twarz pokrytą błotem. Zasychająca skorupa pękła w miejscach, które żłobiły łzy. Jego kruchym ciałem wstrząsał płacz, który nie zgasił jednak płomiennego spojrzenia. Wypełniała go drapieżna melancholia. T. uśmiechnął się.
- Żegnaj, K.

~*~


…chlubą Jego Jaśniejącej Wysokości Cesarza Showa. Przyjmijcie z godnością zaszczyt, jaki staje się waszym udziałem. Niech ten kwiat urodzi owoc, który przypieczętuje wasze marne i puste życie. Oto jedyna „nadzieja”, jesteście Ukochanymi Dziećmi naszej Ojczyzny…

Podoficer dyżurny wyciągnął z szeregu chłopaka,który nie stał dostatecznie prosto. Kopnął go w brzuch, a gdy ten zgiął się w pół bez żadnego jęku, uderzył go łokciem w twarz. Chrupnęła kość czaszki i trysnęła krew. Nikt się nie poruszył. Czerwone krople unoszące się w eterze nie zakłóciły transmisji radiowej. Zdarty, elektroniczny głos cesarskiej audycji wciąż wypowiadał bluźnierstwa śmierci.

Odrzućcie jałowe życie, które przynosi tylko głód. Nie ma takiego ciała, który ukoi potrzebę bliskości, nie ma takiego napoju, który ugasi pragnienie krwi, nie ma takiej strawy, która wypełni poczucie beznadziei. Nie ma niczego poza bólem. Jak powiedział Budda, cierpienie jest wynikiem pragnień i lgnięcia. Z cierpienia zaś rodzi się strach…
Chłopiec, który leżał na brzuchu odcinał się od betonu czarnym konturem porażki.Ktoś wsunął mu w usta płaską puszkę po sardynkach, ktoś inny kopnął go w tył głowy. Nie protestował. Druzgocząca czerwień obiecywała ukojenie. Zęby toczące się pod nogi przypominały ryż, który nikogo nie nakarmi. Biały ryż krwawił, biały ryż płakał krwawymi łzami. Czyjeś ręce, odległy głos namawiający do porzucenia własnej woli, ciężkie powieki.
…poszukujcie więc śmierci.Śmierć łagodna jest, łaskawa. Śmierć wszystko wybacza. Nadaje znaczenie życiu bez znaczenia. Nie odrzuca, nie poniża. Uzdrawia wszystkie rany. Łamie przekleństwo odradzania się, miażdży zęby trybów cierpienia. W jej obliczu każdy jest nagi, każdy z was…
Po drugiej stronie placu apelowego wyrósł nagle czarny kształt o czterech parach rąk i nóg, i tylko trzech głowach. Rósł z każdą chwilą. Nogi i ręce odrywały się od siebie, podzieliły się na cztery osobne kształty. Trzech mężczyzn ciągnęło za sobą okaleczone, bezwładne ciało.
Nasz ojciec, Jaśniejący Cesarz Showa, jest miłosierny.Jego boska wola pragnie obdarzyć was darem swojej wszechogarniającej miłości: nicością, która przyjmie was w ramiona jak najczulsza matka…
- Został złapany na próbie ucieczki.
- Znowu?
- Tak.

Śmierć, która została wam przeznaczona jest jedyną słodyczą, jaką może napoić was życie.To śmierć bohatera, chwalebna, świetlista, budująca nowy Początek i Koniec cierpienia. Nasz miłościwy Ojciec obiecuje wam nirwanę, czerwoną i gorącą jak wschodzące słońce…
K krwawił.Zaplątał się w drut kolczasty, który wbijał się głęboko pod mundur i skórę. Kiedy rzucono go do nóg podoficera prowadzącego apel, poczuł, jak stalowe zęby wgryzają mu się w brzuch. Wyobraził sobie rozdarte strzępy, mięsne strzępy, płaczące strzępy. Ściekała z nich czerwona woda. Mięso się śmiało, jego usta rozciągały się w uśmiechu nabiegłym żółtym tłuszczem.
…i złóżcie się w ofierze na ołtarzu Ojczyzny.

~*~

Nawet, kiedy wiszę na ostatnim sznurku, rozpaczliwie poszukuję powodu, by żyć. Dla mnie każda noc jest tą, która pożre poranek.



Spowija mnie ciemność i krew. Widziałem: skrzyżowana droga wyrasta z brzucha bladego dziecka. Kręta i wąska, wspina się wysoko ponad moją głowę. W którą stronę powinienem teraz pójść? Kamienie kwitną tam jak trujące kwiaty, ale nie są kwiatami, to ciernie raniące serca, nie stopy.
Mój słaby organizm ulega pragnieniu śmierci, powolnej infekcji rozpadających się komórek.
Tutaj nawet krew jest czarna. Słońce, które wschodzi, przynosi tylko głębszy mrok. Noc każdego dnia, codzienne od nowa, połyka mnie i wydala.
Bicie mojego serca jest ciche i słabe. To serce dziecka, które umiera i nie ma już niczego.
Wiszę na sznurku głęboko wewnątrz ciała dziecka. Sznurek kołysze się, przybity do stropu z jego żeber.
Bicie serca słabnie i cichnie. Więdnie jak czerwony kwiat z kości i krwi. Z mięsa i łez.
Wstrzymuję oddech. Sznurek kołysze się, przybity do stropu z żeber dziecka.
Dlaczego?
Tak bardzo chcę żyć…?

~*~

Cienka błyskawica oświetliła dwa trupy wiszące w łazience.W jaskrawej pajęczynie światła ich twarze wydawały się spokojne i szczęśliwe. Obaj wyglądali jak kochające się dzieci, przecież wciąż trzymali się za ręce jak w preludium samobójstwa. Czarny sznur na szyi połączył ich na zawsze. Być może wciąż za bardzo się bali, żeby odchodzić samotnie.
K poczuł zapach śmierci, rozkład już wplótł swoje nici pomiędzy więzy tkanek. Słodkawy, przypominający lilie zapach, który wzbudzał w nim złość i tęsknotę. Tęsknił za miłością, za czułością i wolnością. Miłość, czułość, wolność to tylko słowa, które nie mają znaczenia. Czy coś takiego w ogóle ma prawo istnieć? Białe lilie oddaje się zmarłym, rosną w zamkniętych ogrodach na ich cześć. Wydzielają trupią woń, a potem gniją.
Głęboko w czerwonych oczach odbijał się cały jego świat: metalowe pręty, drut kolczasty i beton.Tutaj wszystko było namacalne, twarde i szorstkie, wybijało zęby i łamało ręce. Nigdy nie było miłości, nigdy nie było czułości, cała wolność, jakiej doświadczył kończyła się wraz z narodzinami. Potem zaczynało się piekło. Ale jego mózg wciąż śnił ten sam wyraźny sen.
Odkręcił kran.Dwa ciała odbiły się w lustrze. Ich puste, mętne oczy wodziły za nim niewidzącym spojrzeniem. Mówiły o śmierci, kazały mu się poddać, obiecywały spełnienie. Wyrażały całą przyjemność życia: ekstazę śmierci. Poczuł, że ich nienawidzi.


~*~

- Kiedy zostałem sam na sam ze swoją młodszą siostrą, polizałem ją pod pachą.
- To twoja największa tajemnica? Zastanów się.
- N-nie, proszę pana.
Stojący na środku klasy chłopak zadrżał i zwątpił w swoje własne wspomnienia. Spuścił wzrok i spojrzał na lśniące czubki butów. Usłyszał jak szpicruta nauczyciela przecina powietrze koło jego ucha. Była ostra jak nóż. Cięła powietrze jak nóż. Krople potu oderwały się od jego czoła i rozbiły na powierzchni oficerek.
- No dalej, na co czekasz?Chcesz obrazić majestat naszego Cesarza, który nawet ciebie obdarzył miłością?
- Zgwałciłem sukę mojego ojca.
- Powiedzcie mu teraz, jak bardzo go za to nienawidzicie.
Chłopcy siedzący w ławkach ożywili się nieznacznie.
- Twoja matka wysrała cię ze swojej macicy.
- Tak. Jesteś gównem.
- Tacy zboczeńcy jak ty powinni być rozstrzeliwani, a ich poćwiartowane ciała mogłyby gwałcić psy.
- Widziałem, jak sikałeś pod ścianą. Twój kutas jest tak samo różowy i oślizgły jak kutas psa.
- Pies, który wyruchał twoją starą, lizał sobie wcześniej dupę i jaja.
- Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś teraz zdechł.
- Chcę na ciebie naszczać.
- Chciałbyś, żeby przerżnął cię jakiś kundel?
- Może świerzbi cię cipka?
- Pewnie już jest mokry jak kurwa.
Szpicruta kilkakrotnie rozcięła powietrze. Po chwili pucołowate policzki otworzyły się i pękły. Gorąca krew spryskała nauczyciela i uczniów z pierwszej ławki. Chłopiec złapał się za okaleczoną twarz i spojrzał przez palce. Kiedy opadał na kolana, zauważył za oknem, że K znów jest chłostany. Kawały skóry i mięsa opadały z niego jak łuski. Krew, krew, krew. Wszędzie krew. Szyba zaszła czerwonym bielmem krwi.
- Patrzcie, ten pies się posikał.
- Nie, to jego śluz, zobacz, jak mu się chce.

~*~

Nie będę umierał z godnością. Nie ma takiej sprawy, za którą mógłbym się poświęcić. Nie wierzę w wasze słowa, fałszywe zapewnienia. Nie potrafię żyć z godnością, nie odejdę jak bohater. Jeśli kiedykolwiek się żyło, nigdy, przenigdy, nie zechce się odejść z godnością. Tylko ktoś, kto nigdy nie żył, mógł wymyślić coś tak bezsensownego.
Wszystko, co czułem i wszystko, czego doświadczyłem. Ból, pustka, samotność, nieustające gwałty, niezaspokojone pragnienia i marzenia, których nie potrafię jeszcze sformułować, wszystko to sprowadza się tylko do tego, żeby wyryć w rzeczywistości jakiś ślad. Nie przeminąć, nie odchodzić.
Wyrwać kęs świata tylko dla siebie, pod nieczułym niebem jak samotne, udręczone dziecko, przytknąć usta do rany i ssać krew życia. Krew, która będzie bulgotać w moich żyłach, która wleje w ciało tę odrobinę przyjemności, jaką można osiągnąć żyjąc w wielokształtnym cieniu śmierci.
Moja egzystencja wypali trwały ślad i nigdy nie przeminie.Nie stłamsicie mnie, nie złamiecie mi karku, nie ogłupicie pięknymi słowami, które kłamią. Ja żyję, żyję, żyję! Mam ochotę wrzeszczeć z rozpaczy, wypruć sobie żyły. Nigdy nie wyrzeknę się życia, to jedyne, co mam.
Będziecie musieli wyrwać mnie stąd siłą, wlec jak zwierzę do rzeźni, odrywać moje palce po kawałku. Ale ja się nie poddam. Bez godności, płacząc i krwawiąc, będę chwytał życie, spojrzę na swoje ręce pokaleczone nim jak nożem i po raz pierwszy roześmieję się.

~*~

„będę żył samodzielnie - krzyczę zamknięty w tym kawale mięsa które rozdziela
niebo od piekła
szlifuję własne grzechy - co będzie dowodem mojego istnienia jeśli nawet one
znikną na wietrze?”

Słowa wiersza jasno paliły się w jego umyśle, mógłby powtarzać je bez końca. Wyciągnął miecz z pochwy. Obejrzał lekko zakrzywione ostrze, które zalśniło śmiertelną obietnicą. Po raz pierwszy pomyślał o kimś jak o przyjacielu. Nie pozwolimy, żeby nasze grzechy znikły na wietrze. Kawał mięsa i kawał stali, pomiędzy niebem i piekłem. Czy całe życie nie znajdujemy się jednak bliżej piekła?
Spójrz, mój przyjacielu, ostry i piękny jak śmierć. K dotknął krzywizny opuszkami palców, najpierw miękko i delikatnie, po chwili jednak wzmocnił nacisk. Jego ciało otworzyło się i wydało z siebie wielką kroplę krwi. Spójrz, to moja krew, czerwona i twarda jak jaspis.
Recytując wiersz, założył na twarz gogle lotnicze. Zamknął za sobą drzwi. Inni także zaczęli już wychodzić, żeby go pożegnać. To wielki, piękny dzień. Wszyscy jak zawsze będą patrzeć w niebo, na smukły samolot, potwora lśniącego krwawą łuną wschodzącego słońca. Jego mroczny cień jeszcze raz spowije świat. Jak zawsze…


„zadośćuczyń za grzechy i pozwól życiu przeminąć
czy moje życie jest grzechem jeśli ja
jestem złem?”

Siekł na oślep. Tryskająca krew zalewała mu twarz i oczy. Czuł jej smak na języku, pragnął zabijać. Nie ma, nie ma rąk, nie ma, nie ma nóg, nie ma, nie ma głów.

~*~
Popatrzył na masywny samolot przed sobą.Siedział tam i dyszał jak drapieżny ptak. Na tle ciemnoszarego lakieru czerwona tarcza, wielkie bijące serce bestii. Obracające się śmigło hipnotyzowało, wlewało w trzewia absurdalne pragnienie śmierci.
Ktoś wetknął w jego zakrwawione dłonie czarkę sake, ktoś inny zawiązał mu na czole przepaskę. Białą jak śnieg przepaskę z symbolem wschodzącego słońca. Czerwone słońce wynurzało się na niej z olśniewającej bieli niebios, na których ktoś napisał „Poświęcenie dla kraju”.
Usiadł za sterami samolotu.W oddali widział łopoczącą flagę. Wzburzony przez maszynę boski wiatr rozwiewał mu włosy. Krew huczała w uszach. Samoloty nie mają nóg, które może spętać drut kolczasty. Samoloty nie mają ramion, które można wyłamać ze stawów. Samoloty mają skrzydła, które unoszą je wysoko ponad ziemię.
To wielki, piękny motyl, który zabierze mnie daleko, daleko stąd, ponad proch, ponad ból i łzy.
Myśl o ucieczce, zapach krwi zasychającej na mundurze.Irracjonalna myśl o byciu szczęśliwym.
Nigdy nie zapomnę o swoich grzechach, obiecuję, zgrzeszyłem swoim życiem, moje życie ma taki sam ciężar, jak grzechy, które popełniłem.To ciężar mojego ciała, które z piekła wreszcie wzniesie się ku niebu. Wypełnia mnie krew o barwie i twardości jaspisu. Nigdy o tym nie zapomnę.
Ktoś krzyczy, ktoś nadbiega. Samolot wciąż nie startuje. Śmigło zwalnia obroty. Zepsuty silnik gaśnie. Silne ręce wyciągają go z kabiny, rzucają na twardy beton.
Upadek gruchocze skrzydła i kości. Dwa ciała w łazience. Kołyszą się i znikają. Zabijają, kochają. Jeden sznurek. Urywana myśl o porażce, o nigdy niedoświadczonej miłości. Sól na języku. Krew na rękach. Skóra trącająca o skórę. Wielkie niezgłębione niebo nad głową… białe i obojętne jak śmierć.
Ktoś przykłada mu pistolet do skroni. Czarne oko patrzy wgłąb jego czaszki. Szuka myśli i pożera.
- Ja… chciałem po prostu… być szczęśliwy...